Współczesna
ludzkość stoi obecnie w obliczu wielu ważkich problemów, którym koniecznie musi
sprostać, jeśli w ogóle chce przetrwać. Są to m.in. istniejące i grożące nam wojny i konflikty,
kryzys ekologiczny, kurczące się zasoby, szóste wielkie wymieranie gatunków i
postępujące zmiany klimatyczne. Jednak aby nam, jako ludzkości się to udało,
musimy nauczyć się konsensusu, czyli czegoś więcej niż kompromisu. W
konsensusie wygrywają obie strony.
W tym artykule
przybliżę historię Indian Ameryki Północnej, którzy zbyt późno zorientowali
się, że należy zaprzestać walk międzyplemiennych w obliczu postępującego
osadnictwa europejskiego, ale najpierw przytoczę dowody naukowe, że współpraca
jest cechą charakterystyczną i pożądaną także w świecie przyrody.
Dowody korzyści współpracy ze świata przyrody
Współpraca i symbioza wbrew pozorom to najsilniejsze
interakcje pomiędzy żywymi organizmami. Współczesny świat ma tendencję do
hołubienia i podtrzymywania rywalizacji i konkurencji, jako istotnych czynników
stymulujących wzrost gospodarczy, nierzadko powołując się na prace Darwina „O
pochodzeniu gatunków”, w której uczony wskazywał na znaczenie zasady „przetrwa
najsilniejszy”. Stąd też się wziął „darwinizm społeczny” wykluczający jednostki i grupy uważane za słabsze i niprzystosowane. Mało kto jednak zdaje
sobie sprawę, że w późniejszym dziele zatytułowanym „O pochodzeniu człowieka”
19-wieczny uczony podsumował swoje dalsze obserwacje dowodzące, że „Społeczności
o największej liczbie najbardziej współczujących członków rozwijały się
najlepiej i wychowywały najliczniejsze potomstwo.” (K. Darwin „O pochodzeniu
człowieka).
Na początku 20 wieku prace Darwina potwierdził rosyjski
uczony Piotr Kropotkin, który udowodnił, że współpraca i jedność stanowią
klucze do przetrwania danego gatunku. Opisywał społeczności mrówek, które
dzięki instynktownej zdolności do życia w społeczeństwie opierającym się na
współpracy, a nie na rywalizacji, odnosiły korzyści. (P. Kropotkin „Pomoc
wzajemna, jako czynnik rozwoju”).
Dr John Swomley, profesor emeritus etyki społecznej w
Szkole Teologii św. Pawła w Kansas City opierając się na dowodach Kropotkina i
innych uczonych stwierdził, że współpraca przynosi społeczeństwu więcej
korzyści, niż rywalizacja. Mówił wprost, że współpraca jest „kluczowym
czynnikiem ewolucji i przetrwania”. W
pracy opublikowanej w lutym 2000 r. Swomley cytuje Kropotkina, twierdząc, że
rywalizacja w obrębie gatunku lub między gatunkami jest zawsze szkodliwa dla
tych gatunków. Lepsze warunki powstają dzięki likwidacji rywalizacji na rzecz
wzajemnej pomocy i wsparcia”. (Dr
John Swomley „Violence: Competition Or Cooperation”, luty 2000).
Alfie Kohn w swojej książce „No Contest: The Case
Against Competition” (Bez dowodów: Argumenty przeciwko rywalizacji) opisuje
jasno i wyraźnie wyniki swoich badań co do korzystnej dawki rywalizacji w
grupach. Po przestudiowaniu ponad 400 prac na temat współpracy i rywalizacji
Kohn wywnioskował, że „idealna dawka rywalizacji (…) w każdym środowisku, w
klasie, w miejscu pracy, w rodzinie, na boisku, wynosi zero (…). Rywalizacja
jest zawsze destruktywna”.
Początki
rywalizacji
Śledząc historię dziejów, w tym mity ludzkości
możemy zaobserwować, że rywalizacja zawsze towarzyszyła człowiekowi. Mamy
przecież takie opisy w Iliadzie, czy w Biblii, jak chociażby historię braci
Kaina i Abla.
Współczesny kryzys ekologiczny i społeczny wydają
się być w dużej mierze owocami braku wzajemnego zrozumienia, współpracy i
konsensusu. Nie przypadkiem greckie słowo diaboli
znaczy dzielić. W Starożytnym Rzymie podziały między ludźmi celowo tworzono i pogłębiano, aby wykorzystać je do
rządzenia zgodnie z maksymą „dziel i rządź”.
Negatywny
przykład konsekwencji braku współpracy z Ameryki Północnej
Niestety, od drugiej połowy 20 wieku wiele
negatywnych wzorców rozlewa się po całym świecie ze Stanów Zjednoczonych, które
są przykładem państwa, w którym u zarania jego początków, na skutek podziałów i
waśni być może zmarnowano dziejową szansę, która uczyniłaby ten kraj rzeczywistym,
a nie fałszywym luminarzem demokracji i pokojowego współistnienia.
Gdy europejscy kolonizatorzy napływali do Ameryki
Północnej, rdzenne plemiona Indian żyły we wzajemnej obojętności, a nierzadko i
wrogości. Chociaż trafiali się wizjonerzy, którzy słusznie przewidzieli
konieczność zaprzestania walk i podjęcia wzajemnej współpracy, aby oprzeć się rosnącemu
zagrożeniu przybywającemu zza oceanu.
Jeszcze w 16 wieku charyzmatyczny przywódca Hiawatha
zdołał zjednoczyć pięć walczących ze sobą plemion tworząc ligę Haudenosaunee
(Lud Długiego Domu) znaną jako
Irokezi, która przetrwała po dziś dzień.
Inny lud Huroni, w
podobnym czasie również stworzył silną federację, aby walczyć z Algonkinami, a
potem z Irokezami.
Zwaśnione plemiona
zostały wciągnięte w rozgrywki polityczne i konflikty pomiędzy Anglikami,
Francuzami, Holendrami i dążącymi do niezależności osadnikami europejskiego
pochodzenia.
Wojny i
waśnie międzyplemienne były w zasadzie jedyną wspólną cechą z Europejczykami.
Pomimo, że Indianie pomogli
osadnikom z pierwszej kolonii w Jamestown przetrwać zimę dzięki udzielanym
radom i wsparciu (amerykański Dzień Dziękczynienia jest właśnie pamiątką tej
pomocy udzielonej osadnikom przez
rdzennych Amerykanów), szybko stało się jasne, że te dwa style życia są ze sobą
nie do pogodzenia.
Rdzennym społecznościom
przez setki lat udawało się zharmonizować swoje potrzeby z cyklami natury. Obca
im była koncepcja posiadania ziemi. Ponieważ posiadanie ziemi było dla nich tak bardzo
absurdalne, wielu tubylców lekceważyło zagrożenie, jakie stanowili europejscy
kolonizatorzy.
W 17 wieku garstka
przywódców wśród plemion wschodniej Ameryki Pn., chociaż nie potrafiła w pełni pojąć zamiarów białych,
coraz lepiej zdawała sobie sprawę z tego, że należy porzucić wzajemne waśnie i
się zjednoczyć, żeby zachować swoją ziemię, kulturę i styl życia. W przeciwnym razie
stracą je na zawsze. Niestety obserwowali także niezdolność swoich społeczności
do zjednoczenia i zorganizowania się, aż było za późno.
Najbardziej jaskrawym
przykładem jest historia Wodza Miantonomo z plemienia Narraganset. Wódz ten
zrozumiał, że osadnicy stanowią zagrożenie nie tylko dla jego plemienia, ale
także dla plemion sąsiednich, a nawet tych, z którymi Narragansetowie toczyli wojny.
Wyciągnął więc rękę do
Mohawków i zaproponował zawarcie przymierza, aby stworzyć coś w rodzaju
powszechnego indiańskiego ruchu oporu. W 1642 r. miał powiedzieć: „Musimy
stanowić jedno, tak jak Anglicy, bo w przeciwnym razie wkrótce już nas nie
będzie, wiecie przecież, że nasi ojcowie mieli mnóstwo skór, indyków i
zwierzyny płowej, w którą obfitowały nasze równiny i lasy, a nasze zatoki pełne
były ryb i ptactwa. Ale ci Anglicy zagarnęli nasze ziemie, skosili trawę,
toporami ścięli drzewa; ich krowy i konie jedzą
trawę, a wieprze pustoszą nasze zasoby mięczaków – wszyscy pomrzemy z
głodu”. (Ian K. Steele, „Warpath: Invasiosns of North America”, Oxford, 1994).
Niestety, kiedy indiański
styl życia już zanikał pod naporem Europejczyków, wciąż trwały walki międzyplemienne. Wódz
Miantonomo dostał się do niewoli Moheganów. Ci oddali go Anglikom, jako „buntownika”,
a ponieważ nie podlegał jurysdykcji Kolonii Brytyjskiej, Anglicy oddali go
plemieniu Unkas, które w obecności angielskich świadków dokonało egzekucji
wodza.
Co by było gdyby…?
Jak potoczyłaby się
historia kolonizacji Ameryki i powstawania Stanów Zjednoczonych, gdyby Indianie
dla wspólnego dobra odłożyli na bok wzajemne różnice?
Z pewnością nie dałoby
się uniknąć napływu osadników, ale czy ludobójstwo szacowane na co najmniej 20
mln tubylczych Amerykanów miałoby wówczas miejsce?
Być może wspólny wysiłek
plemion amerykańskich spowodowałby zupełnie inny przebieg kolonizacji i
wpłynąłby na zupełnie inny kształt nowo tworzonego państwa i jego kultury.
Być może rozwój
przybrałby zupełnie inny charakter, nie tylko w Ameryce, ale i na świecie,
gdyby dzięki sile swojej liczebności (w 1607 r. w Wirginii żyło około 50 tys.
Indian), umiejętności przetrwania na tej „nowej” ziemi i zdolności mówienia
jednym głosem, rdzenne ludy Ameryki potrafiłyby przekonać osadników do działań
ukierunkowanych na współpracę, a nie
przeciwko nim.
Niestety z powodów
konfliktów, różnic poglądów, wartości i celów ten głos wykształcił się zbyt
późno. Zanim się zorientowali, zostali zdziesiątkowani przez choroby i
zdominowani nowoczesną bronią Europejczyków.
Niemożność
przezwyciężenia lokalnych różnic i
zjednoczenia się w imię wspólnego dobra
sprawiła, że rdzenni Amerykanie stracili wszystko, co kochali: swoją
kulturę, ziemię i w znacznym stopniu swój styl życia.
Nowe społeczeństwo
amerykańskie stało się przez to dużo uboższe i w pewnym sensie nawet jałowe, ponieważ
osadnicy w dużym stopniu odcięli się od swoich europejskich korzeni.
Ta płytkość kultury
amerykańskiej stworzyła przestrzeń do zaistnienia w niej w późniejszym okresie wielu szkodliwych i
destrukcyjnych wzorców pomimo obecności w niej również wielkich myślicieli i pisarzy, takich jak np. Henry David Thoreau, czy Walt Whitman.
Jednocześnie ta kultura, podobnie jak dawni osadnicy europejscy, jest bardzo ekspansywna. Rozprzestrzenia się jak wirus po świecie, lansując materializm, konsumpcjonizm i skrajny indywidualizm, jako „cnoty”, które zwodzą młodzież na całym świecie, a ta wyrzekając się wartości własnych tradycyjnych kultur przejmuje amerykańskie wzorce i zachłystuje się konsumpcjonizmem prowadzącym do psychicznej i duchowej degradacji. Niestety w skrajnych przypadkach kończy się to duchową pustką, którą młodzi ludzie próbują stłumić alkoholem i narkotykami.
Jednocześnie ta kultura, podobnie jak dawni osadnicy europejscy, jest bardzo ekspansywna. Rozprzestrzenia się jak wirus po świecie, lansując materializm, konsumpcjonizm i skrajny indywidualizm, jako „cnoty”, które zwodzą młodzież na całym świecie, a ta wyrzekając się wartości własnych tradycyjnych kultur przejmuje amerykańskie wzorce i zachłystuje się konsumpcjonizmem prowadzącym do psychicznej i duchowej degradacji. Niestety w skrajnych przypadkach kończy się to duchową pustką, którą młodzi ludzie próbują stłumić alkoholem i narkotykami.
„Chciwość jest dobra!” - to jedno z haseł, na których
opiera się gospodarka amerykańska, uzależniona od nieustannego wzrostu, choćby za
wszelką cenę. Ten model również „infekuje” pozostałe państwa, które chcą mieć
taką gospodarkę, jak USA.
W obecnym kształcie społecznym, politycznym i
gospodarczym Stany Zjednoczone Ameryki wbrew głoszonym przez siebie ideom
demokracji i wolności jawią się jako
państwo agresywne, czego dowodzą liczne konflikty i wojny wywołane przez nie w
wielu zakątkach świata od skończenia II Wojny Światowej, w sposób zarówno jawny
(Wietnam, Irak, Afganistan, Libia, Serbia i in.), jak i ukryty (Gwatemala,
Nikaragua, Wenezuela i in.) gdzie amerykański wywiad inicjował wojny domowe i niepokoje społeczne.
Ostanie wydarzenia z Rezerwatu Siuksów Standing Rock
udowodniły całemu światu, że Stany są także państwem bardzo opresyjnym wobec własnych
obywateli. Z pokojowych manifestantów broniących prawa do czystej wody
zagrożonej budową ropociągu pod dnem rzeki Missouri w pobliżu rezerwatu,
zrobiono terrorystów i tak ich potraktowano. Na domiar złego administracja
Donalda Trumpa zaostrza przepisy, aby utrudnić podobne manifestacje w
przyszłości.
Gospodarka USA jest bardzo silnie związana z
rabunkową eksploatacją zasobów naturalnych oraz produkcją wielkiej ilości
odpadów.
W społeczeństwie tego kraju zużywa się ogromną ilość
nieodnawialnych surowców naturalnych, a emisja gazów cieplarnianych jest jedną
z najwyższych na świecie.
Być może, gdyby nie błąd z przeszłości popełniony przez Indian ze Wschodniego Wybrzeża w wyniku zawężonej perspektywy,
społeczeństwo amerykańskie ożywiałyby zupełnie inne dominujące wartości, a
konsumpcjonizm i rywalizacja byłyby wręcz czymś niepożądanym. Taka potęga światowa
mogłaby wówczas wprowadzić zupełnie inny ład na świecie. Być może łatwiej byłoby nam
teraz radzić sobie z globalnymi problemami wymienionymi na wstępie. A
może nie byłyby wówczas aż tak wielkie?
Światełko
nadziei
Na szczęście pozostałości po dawnym stylu życia Indian Amerykańskich przywraca się i
pielęgnuje w najbardziej odległych miejscach kraju. Rdzenna wiedza duchowa,
medycyna naturalna oraz metody pracy w grupach i rozwiązywania konfliktów, które
od wieków pozwalały Indianom utrzymywać ład i harmonię wewnątrzplemienną
zyskują na coraz większej wartości i cieszą się coraz większym zainteresowaniem
w społeczeństwie amerykańskim, a nawet globalnym. Indianie wspólnie z białymi
bronią pozostałości dzikiej przyrody przed zniszczeniem i docierają ze swoją
mądrością do coraz szerszego ogółu odbiorców, nawet naukowców i niektórych polityków.
Inspirują i nauczają. Współpracują i pomagają.
***
Historia pokazuje nam, że konsensus i współpraca, odrzucenie
rywalizacji i odłożenie na bok dzielących różnic jest niezbędnym etapem, jakie
musi ludzkość przejść, aby po pierwsze rozwiązać palące problemy i zapobiec ich
zwiększeniu, a po drugie dokonać ewolucyjnego skoku jako istoty natury, istoty
społeczne i istoty duchowe.
Tomasz
Nakonieczny
Tekst powstał na podstawie materiałów zebranych z książki Gregga Bradena
pt. „Kod Boga”, Studio Astropsychologii, Białystok, 2011.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz